3 niebajki


***
Nie tak dawno temu i nie tak daleko, w Lublinie, mieszkała Elwira - gospodyni domowa, która nieodmiennie śniła, że jest bibliotekarką w największej bibliotece świata. Co noc przechadzała się długimi korytarzami, na chybił trafił wybierała oprawne w skórę woluminy, ścierała z nich kurz, a jeśli tytuł ją zainteresował, czytała kilka stron. Potem kilka następnych i jeszcze kilka, i jeszcze! I tak aż do ostatniej.
Pewnej nocy trafiła na książkę, której narracja była gęsta jak miód, ale gorzka. Każde słowo załamywało się w świetlistej masie, ale przykryte niepokojącym cieniem spomiędzy słonecznych strun. Każdy, kto choć dotknął okładki, całe życie miał za sobą ciągnąć złocistą wiązkę najpiękniejszego bólu. Kto przeczytał całość, na wieczność zatapiał się w żywicy unieruchamiającej każdą myśl.
Elwira, kiedy to zrozumiała, odrzuciła książkę jak najdalej i natychmiast się obudziła. Na całym jej ciele szczelnie usadzone bzyczały nienawistnie pszczoły. Gdy tylko otworzyła oczy, jak na komendę wbiły żądła w jej wybladłą skórę.
Bo kto przeczytał choć stronę, musiał zginąć.


***
Nie tak dawno temu i nie tak daleko, w Michałowie o eternitowych dachach przyprószonych śniegiem, mieszkał Józef, były pogranicznik. Wcześnie przeszedł na emeryturę, jednak zamiast radości wolnych dni, znalazł w niej samotność dni pustych. Zapragnął więc mieć hobby. Po długich rozmyślaniach i dokładnych poszukiwaniach w prasie popularnej i profesjonalnej postanowił nauczyć się kontrolować rytm serca. To przecież przydatna sztuka, jeśli spotka się w lesie niedźwiedzia.
Ćwiczył ciężko dniami i nocami, z każdym tygodniem stając się zdolnym do obniżania pulsu o kolejne uderzenie. Po dwóch latach, gdy nauczył się wstrzymywać bicie nawet na pół minuty, Józef postanowił sprawdzić nowo nabytą umiejętność w praktyce. Wyruszył do pobliskiej puszczy i krzykiem nawoływał niedźwiedzi, żeby oceniły, jak dobrze udaje martwego. Szukał i szukał, a gdy już miał zawiedziony wracać do domu, między drzewami mignęło mu coś brunatnego i puchatego.
Natychmiast padł bez ruchu na ziemię i zatrzymał serce. Niedźwiedź podczłapał do niego, obwąchał, przeklął soczyście i uszedł w gęstwinę. Józef odczekał jeszcze chwilę i cały radosny ruszył biegiem w kierunku miasteczka, żeby ogłosić sukces. W połowie drogi padł martwy, bo zapomniał uruchomić krwioobieg.
A ten niedźwiedź to tak naprawdę byli dwaj szmuglerzy białoruskich papierosów w przebraniu.


***
Nie tak dawno temu i nie tak daleko, bo w Warszawie, tuż obok Dworca Wileńskiego, mieszkał niespełna 35-letni sprzedawca ubezpieczeń imieniem Norbert. Mało było w jego życiu wzruszeń, chociaż pilnie ich poszukiwał. Pewnej nocy zasnąć mu nie dawały niezidentyfikowane dźwięki. Im dłużej się w nie wsłuchiwał, tym bardziej stawały się znane, choć wciąż zupełnie obce; tym bliższe były, chociaż wciąż raczej odległe. Szukał długo po całym pokoju, po półkach, po ścianach, po kątach, wysoko i nisko, wysoko i nisko. Nie mógł jednak odnaleźć źródła.
Ta muzyka wypełniała go ciepłem i domowym spokojem, i był radosny chociaż całkiem niewygodny, taki na czworakach obszukujący drewnianą klepkę. Czy może w szparach parkietu ukrył się świerszcz-muzykant, cudza empetrójka włączona na cały regulator? Może chociaż prześwit do imprezy tanecznej u sąsiadów z dołu?
Szukając i szukając, uderzył głową w kaloryfer, a ten zabulgotał z aprobatą: ciepło, ciepło. Nie było w tym melodii, ani harmonii, ani rytmu. Norbert wstał i wzruszył ramionami na swoją wyobraźnię.
Zapowietrzony kaloryfer, trochę jak okaryna, trochę jak akordeon, zaśpiewał znowu, ale ciszej, bo bardzo posmutniał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz